sobota, 7 marca 2009

Od poczatku

Witam!
Nie wiem, od czego zaczac, bo juz sie troche dzialo.
No to startujemy w Polsce :-)

Moj wyjazd do Porto byl zalatwiany na wariackich papierach, ale wszystko sie udalo i w ramach programu Erasmus w czwartek wieczorem jechalam na lotnisko we Wroclawiu.
Przeboje z samolotami jak na pierwszy lot w zyciu byly dosc fascynujace, moze dlatego nie zasnelam, pomimo podrozy trwajacej ponad 14 godzin.
Pozegnawszy sie z rodzinka i po przejsciu przez odprawe zasiadlam w sali oczekiwan lotniska im. Mikolaja Kopernika. Samolot opozniony. Nie wiadomo, ile. Po 1,5 godziny wpuszczono nas do pieknej maszyny z olbrzymim napisem RYANAIR na boku. Zasiadlam blisko stewardow, coby chociaz posluchac kogos, bo samotnosc podrozy juz mi zaczela doskwierac. Dzieki temu dowiedzialam sie, dlaczego bylo takie opoznienie. Otoz w Berlinie zepsul sie silnik, a we Frankfurcie drzwi, ale nie naprawili do konca, bo stwierdzili, ze najpierw przyleca do WRO i dopiero jak wroca do FRA beda cos naprawiac. Milo sie dowiedziec, ze 1 raz zyciu leci sie samolotem, ktory jest niesprawny ;-) Cale szczescie nic sie nie stalo i po polnocy wyladowalam szczesliwie w sniezycy na lotnisku we Frankfurcie, gdzie czekalo mnie ponad 9-godzinne czekanie na nastepny lot. Samolot wyladowal na koncu plyty lotniska i trzeba bylo sie niezle przebrnac przez snieg, zeby znalezc samo lotnisko... Zeby nie bylo tak lawto, nie moglam we WRO odprawic sie od razu do Porto, wiec wedrowalam po uspionym lotnisku ze wszystkimi bagazami... Kolejny lot mial wystartowac o 9:40. Odprawiona, przetrzepana i obmacana czekam... Znow opoznienie. Tym razem nie wiadomo, czemu. Po 10 zaczeli nas wpuszczac do maszyny. Samolot praktycznie calkiem zabity ludzmi. Jedyne wolne miejsce bylo kolo mnie (czy ja tak groznie wygladam? Co najwyzej niewyspanie...). Zanim pasazerowie sie usadzili na miejscach i upchali swoje "podreczne" bagaze to ja juz zdazylam sie zdrzemnac, a sluzby lotniska 3 razy odlodzic skrzydla (sniezyca jak trwala, tak nadal trwa...). Po uzyskaniu pozwolenia na start, co troche trwalo wystrzelilismy z sila odrzutowca w niebo. Wreszcie moglam cos zobaczyc przez okno, bo poprzednim razem to tylko ciemnosc i ciemnosc... Po wzleceniu ponad chmury sloneczko zaczelo przyjemnie grzac ;-) Jakies 20 min po starcie juz moglam podziwiac widoczki terenu (chmury znikly), ktore przez moje okienko ludzaco przypominaly zdjecia z Google Earth. Bylo pieknie, ale nie za dlugo, bo chmurzyska wrocily. Po 0,5 godziny snu obudzil mnie glos kapitana, ze w Porto jest 13 st.C i "pogoda jest zla", cokolwiek to moglo oznaczac. Po chwili krazenia nad lotniskiem zanurzylismy sie w ciemna i gesta chmure, a wylonilismy tuz nad dachami budynkow. Kapitan ostrzegal, ze beda turbulencje, ale tak trzepalo skrzydlem, ktore mialam przed oczami, ze troche zwatpilam... Po ladowaniu caly samolot bil brawo kapitanowi, bo rzczywiscie zrobil to prawie bezbolesnie, biorac pod uwage ulewe i wiatr, ktore rzucaly samolotem.
Po odebraniu mojej wielgachnej torby zaczelam szukac Ani, ktora gdzies tam na mnie czekala.
Ania wyjechala do Porto 3 lata temu pisac doktorat. Obecnie pracuje na uczelni (Univ. do Porto) w tym samym instytucie, gdzie i ja sie wybralam (FEUP). Ma meza portugalczyka i stara sie o obywatelstwo portugalskie. Pomogla mi mailowo przebrnac przez zawile papierzyska Erasmusa i nadal pomaga na miejscu. Miedzy innymi zalatwila mi lokum w mieszkaniu, ktore i ona wynajmuje i pokazuje, jak poruszac sie po tym miescie.
Po przyjechaniu z lotniska metrem, ktore spelnia tez funkcje tramwaju, ulokowalam swoj ciezki bagaz w pokoju, przepakowalam pare rzeczy, zostalam uraczona posilkiem zrobionym przez Anie i po szybkiej kapieli bylam juz w dalszej drodze, bo na uczelni juz i tak bym nikogo nie zastala.
Obecnie jestem w Leirii, rodzinnym miescie meza Ani, gdzie ona jezdzi co weekend (tu ma meza i dom oraz cale zoo). Zostalam niezwykle goscinnie przyjeta przez Lucka i jego ojca, gdzie zakosztowalam pysznego wina i jedzenia, ktorego nie bylam w stanie w siebie wpakowac (prawie sie obrazili, bo tu kto nie je, to znaczy, ze chory, albo chce ich obrazic). Ale jedzenie bylo przepyszne: na przystawke sery roznorakie, potem male pieczone ziemniaczki z dorszem grillowanym w oliwie i kapusta gotowana, na koniec obowiazkowo jakis owoc, zazwyczaj zerwany z drzewa, ktore rosnie w ogrodku.
Po tej goscinie udalismy sie do domu Ani i Lucka, gdzie zapoznana z licznym zwierzyncem, wybornymi smakolykami w postaci oryginalnego Porto i presunto (wedzona noga). Zmeczona dwudniowa podroza udalam sie do pieknego loza na zasluzony spoczynek, gdzie odespalam poprzednia noz w prawie 10-godzinnym snie.

Troche sie rozpisalam. Ogolnie rzecz biorac jestem tu zjawiskiem. Wysoka blondynka o niebieskich oczach nie zdarza sie tu praktycznie nigdy. Bariera jezykowa zostaje czesto przelamana przez Anie, ktora jest wielojezyczna (biegle mowi po polsku, angielsku i portugalsku). Musze zaznaczyc, ze Portugalczycy mowia praktycznie tylko po portugalsku, a na pewno Ci w wieku naszych ojcow i wujkow. Czesc z nich zna francuski, bo za mlodu jezdzili do Francji na wakacje, ale za to ja ni w zab nie znam tego jezyka.

Teraz juz sie zegnam. Ide pozwiedzac troche tego pieknego miasta i okolicznych plaz. Potem zamieszcze jakies fotki :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz